Od zawsze byłam katoliczką. Nigdy nie przyszło mi przez myśl, żeby przestać wierzyć. Nigdy też nie chciałam zmienić wyznania, albo zwyczajnie nie praktykować. Niedzielna Msza Święta była pewna “jak amen w pacierzu”, a codzienna modlitwa nieodłącznym elementem dnia. Ciągle jednak czegoś mi było brak, a poczucie gruntu nie było uczuciem stabilnym, a chwiejnym – niby stałam, ale byle jaki wiatr, lekkim powiewem przewracał mnie tak, że zbierałam się jak po huraganie.
I nagle, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, bo nie pamiętam dlaczego tam poszłam i jak się tam znalazłam, trafiłam na Seminarium Odnowy Wiary. Każde słowo, każda myśl i każda sytuacja, która się tam zdarzyła przemieniała mnie stopniowo, powoli, ale gruntownie. “Lubię posłuchać mądrzejszych ode mnie” – myślałam idąc na pierwsze spotkanie. “Pochodzę sobie, może wymodlę coś dla mojej rodziny, mnie przecież nic więcej nie przekona – ja jestem wierząca, dużo już widziałam, nic nowego tam nie odkryję.” – takie było moje przekonanie, które mniej więcej, po trzecim spotkaniu było tym, co wspominałam z drwiną z samej siebie.
Dostałam pstryczka w nos. Jednego, drugiego, dziesiątego. Wszystko stanęło na głowie. Moje przekonanie o sobie jako o tej, która prawdziwie wierzy najpierw poddałam pod wątpliwość, by potem całkowicie jemu zaprzeczyć. Dwa tygodnie się biczowałam po to, aby stanąć w prawdzie o samej sobie. Prawda zaprowadziła mnie do Źródła, które odkryte przeze mnie na nowo, wylało na mnie nieograniczone ilości łask i obfitości, których dotąd nie byłam świadoma, a które towarzyszyły mi przecież od zawsze.
Moje świadectwo jest dla mnie jeszcze zbyt intymne, by opisać je na blogu w szczegółach. Piszę to tylko dlatego, by wielbić Boga za wszystko, czego dokonał w moim życiu. I zaświadczyć, że On jest dobry, a jego dobroć i wszechmoc jest nie do ogarnięcia ludzkim rozumem. Doświadczyłam Jego działania, doświadczam go CODZIENNIE, a od momentu nawrócenia zaczęłam Go zauważać. Bóg jest dobry, najlepszy w swojej wszechmocności, a każdy dzień mojego 26 letniego życia jest tego przykładem.
Nawróciłam się – szumnie brzmi? Wydawać się może, że człowiek, którego, co chwilę, widać w kościele, nie potrzebuje nawrócenia. A jednak – moje nawrócenie to proces, który zapamiętam na zawsze. Musiałam odkryć Boga na nowo, by na nowo się w nim zakochać. By przypomnieć sobie o jego dobroci. By zaufać Mu, jak nigdy przedtem nie miałam odwagi.
Nawróciłam się, choć nie spadł na mnie meteoryt. Nie widziałam anioła całego w bieli, ani nie trzasnął mnie żaden piorun z nieba, Mam wrażenie, że często czekamy na tego typu znaki – cuda, które namacalnie uświadomić nam mają, że Ktoś na górze jednak istnieje. O nawróceniach myślimy często jak o cudzie, który ma się wydarzyć na naszych oczach i koniecznie ma być nie mniejszy niż wskrzeszenie Łazarza. I żeby była jasność: nie lekceważę tego typu pragnień. Wierzę, że cuda tego pokroju są możliwe. Ale.. Bóg chce też działać inaczej. Delikatnie, małymi krokami, subtelnie pokazując nam codziennie, że jest, czuwa i nie pozwoli nas skrzywdzić. I to właśnie widziałam w dniu nawrócenia: całe moje 26 lat – dzień po dniu – pokazało mi jak wiele cudów czyniło się w moim życiu… za Jego sprawą. I jak bardzo mi błogosławił w drodze, która doprowadziła mnie tutaj, gdzie jestem teraz. Przejrzyście zobaczyłam jego dobroć i miłość. Doświadczyłam pokoju, którego nie jestem w stanie opisać słowami.
I… Choć nie opisałam sytuacji w szczegółach, moment w którym to się stało, mogę podać co do dnia, godziny i minuty. Nawrócenie to decyzja, którą podjęłam. To stan ducha w którym otworzyłam się na Jego działanie, zauważyłam Jego cuda w moim życiu i zaprosiłam go do WSZYSTKICH sfer mojego życia. Dziś… pytam Go o wszystko, a On odpowiada. Zadziwia mnie każdego dnia, ale i ja każdego dnia nawracam się na nowo: codziennie podejmuję decyzję o życiu z Nim i odpowiadam na Jego “Pójdź za mną!” .
Idę. I nie chcę już żyć inaczej. Nie chcę żyć bez Niego.
Chwała Mu za to.